Najpierw rysujemy, potem znów
rysujemy, potem jeszcze więcej
będziemy rysowali. Rysunek jest
prawdziwym sprawdzianem sztuki.
Jean-Auguste-Domnique
Ingres
Symbioza
Najsłynniejszy portret
wszechczasów - uśmiechnięta Mona Lisa, czy wielokrotnie powielony
uśmiech Marylin Monroe Andy Warhola, nie pozostawiają cienia
wątpliwości do jakiej epoki należą i z jakiego biorą się czasu. Mona
Lisa z domalowanymi wąsami, ba nawet grająca w tenisa, jak chcą tego
bardzo kreatywni specjaliści od reklamy, pozostaje Gicondą, żoną
bogatego kupca z XVI-wiecznej Florencji. Rzecz ma się podobnie w
innych przypadkach, i tak czerstwe oblicze Antoniego Ursyna z
portretu trumiennego pozostaje obliczem JWP Generała Artylerii
WLit., mimo że na nagrobku napisano iż „z wielką a powszechną
żałością z oczu naszych niespodziewnie zniknął”, a wyrzeźbiona przez
amerykańskiego hiperrealistę Duane’a Hansena kobieta z przylepionym
w kąciku ust papierosem, pozostaje kobietą z hipermarketu lat 70.
ubiegłego stulecia, choćby jej zabrać wózek wyładowany puszkami,
czipsami i batonami.
Z postaciami z
rysunków Władysława Szyszko jest kłopot: trudno je w sposób
jednoznaczny przypisać określonej stylistyce, czyli mówiąc wprost
autor nie pozwala się bezceremonialnie upchnąć w którejś ze znanych
i wygodnych w obsłudze szuflad historii sztuki. Podglądając jego
warsztatową sprawność przychodzi wspomnieć niemieckich grafików z XV
i XVI wieku, dla których kreska była wszystkim, natomiast portret
jegomościa z hiszpańską bródką pięknie prezentującą się na
wykrochmalonej kryzie, przenosi nas w świat elegantów z początku
XVII wieku. Kłopot w tym, że obficie porastający jego głowę czosnek
(dobry na przeziębienie i wampiry) musi przywołać ducha Giuseppe
Arcimboldiego, malarza z Mediolanu, który w XVI w. na dworze
Habsburgów w Pradze układał ku zadziwieniu i uciesze współczesnych,
fantazyjne portrety z kwiatów, warzyw, ryb i ptaków.
Szyszko nie stroni od takich
surrealistycznych igraszek, bo oto stworzony przezeń wizerunek
Hipolity, dumnej i mądrej królowej Amazonek, to przecież lubiany
przez antycznych artystów centaur, tyle że na odwrót, bo głowę ma
konia a tułów niewieści. I tak, z wymyślonego przez tessalskich
hodowców koni symbolu chuci skojarzonego z mitem o wojowniczym
plemieniu kobiet, powstał tyleż zmysłowy co zabawny portret
Hipolity. Nie inaczej też wyglądają kobieta-pirania i
„Parasolniczka”, a także dama w woalce, w której lokach zagnieździł
się gadzinowaty potworek. W galerii portretów rysownika z Krakowa
nie zabrakło kobiety patrzącej na świat oczyma mistrza zmienności
kameleona, który fascynował poetów i samemu Szekspirowi dał pretekst
do postawienia słynnej diagnozy: „Miłość jest kameleonem, a przeto
może żyć powietrzem”. Pirania, kameleon... już by tego starczyło,
żeby podejrzewać artystę o mizoginizm, ale jeśli nawet, to byłaby to
niechęć podejrzanie elegancka.
Freudysta najpewniej znalazłby w
rysunkach Władysława Szyszki ślady zamazywanych czy oswajanych
lęków, krytyk intuicjonista odnotowałby delikatność i przewrotność
zarazem, strukturalista zwróciłby uwagę na mikrostrukturę rysunku, w
którym pojedyńczy, martwy zdawłoby się punkt, ożywa w linearnych
ciągach, historyk sztuki szukałby związków z surrealizmem, recenzent
orzekłby, że tak się już nie rysuje, a widz... widzowi to się po
prostu podoba. I każdy ma swoje racje. Jedno jest pewne: Szyszko z
wynalazku ołówka, tej utwardzonej mieszaniny sproszkowanego grafitu,
blutonitu i wosku, uczynił bardzo precyzyjne narzędzie pozwalające
mu tworzyć głębokie i wieloznaczne metafory między człowiekiem i
naturą. Rzadko można dziś zobaczyć rysunki, które w pełni
potwierdzają przekonanie, że ołówek jest najbardziej bezpośrednim,
subtelnym i wszechstronnym, a przy tym najprostszym z możliwych
instrumentów sztuki. Warto też przypomnieć, rysunek jest techniką,
która nie toleruje najmniejszych luk w umiejętnościach i w sposób
bezlitosny demaskuje wszelkie warsztatowe „niedoróbki”,bluff,
niedomaganie wyobraźni i brak koncepcji. Rysownik, z wykształcenia
archeolog i konserwator sztuki, a także absolwent wydziału
historyczno-filozoficznego Jagiellonki, po raz pierwszy pokazał
swoje rysunki w połowie lat 60. w krakowskiej Piwnicy pod Baranami,
a potem już była Kopenhaga, Genewa, Berlin, Wiedeń, Londyn. Jak to
napisano „kameralny koncert na ołówek i kredkę” trwa, a miniatury
rysownika z Krakowa znaleźć można w niejednej galerii i wielu
zbiorach prywatnych na świecie.
Szyszko w swoich artystycznych
wędrówkach trafił również do Białowieży na plener organizowany przez
Stowarzyszenie na Rzecz Twóców Niepełnosprawnych NIKE. Z miejsca dał
się uwieść puszczańskiej okolicy i po swojemu odczytał białowieską
balladę o Matce Naturze, która tu jeszcze się broni przed naporem
drwali i turystów. W tece jego rysunków przybyło zjawiskowych
postaci rodem z puszczańskiego matecznika wyraźnie pobudzającego i
tak już bogatą wyobraźnię artysty. Wszystkie te niby-drzewa,
niby-ludzie i tajemnicze krzewy o kształtach zwierząt znakomicie
mieszczą się w poetyce rysunków „na jedną strunę”. Są przy tym
hołdem złożonym Wielkiej Symbiozie, temu trwaniu w wiecznej harmonii
świata ludzi, zwierząt i roślin. Łączenie tego co jest wytworem
kultury z tym, co tworzy natura, a więc „ubieranie” mitów i legend w
biologiczne formy wynika u Szyszki z widzenia rzeczywistości jako
spójnej całości. Stąd też potrzeba rysowania
mitologiczno-biolgicznych figur, które układają się w coś, co można
nazwać „kulturą biologii”, a na pewno jest próbą przedstawienia
symbiozy. Maestria kreski jest tu szczególnie widoczna i ma
wyjątkowo organiczny charakter, choć oczywiście pozostaje kreską
autora o niezbywalnym stylu jak charakter pisma.
Oglądając zarówno wcześniejsze
portrety Szyszki, jak i te najnowsze, zainspirowane wyprawami do
puszczy, łatwo zauważyć, że autor pozostaje w kręgu poetyki figur
mieszanych. Nie on zresztą pierwszy ulega tej magii, bo w historii
sztuki, aż się roi od sfinksów, syren, harpii i bazyliszków. Ze
starej sztuki znamy hinduskiego drzewoczłeka i egipską Nut, z której
ciała wyrastają gałęzie. Islam ma piekielne drzewo zakkum, którego
owocami są łby diabelskie, a w „Księdze tysiąca i jednej nocy” rosną
mówiące drzewa z głowami ludzi i zwierząt. Wiadomo też, że jedna z
najpiękniejszych nimf, Dafne, wolała zostać zamieniona w drzewo
laurowe niż dziewictwo stracić, co uwieczniały całe zastępy malarzy
i rzeźbiarzy z takimi wielkimi jak Bernini i Poussin włącznie.
Pokusie przedstawiania istot mieszanych nie oparli się też najwięksi
tacy jak Bosch i Goya. W drzeworytach XVIII-wiecznego grafika
Moritza von Schwinda spotykamy drzewo- i korzenioludzi, a wątek
istot mieszany podejmują także malarze jeszcze bliżsi naszym czasom:
w Krakowie Jacek Malczewski zaludnia polski krajobraz chimerami,
Belg, Paul Delvaux, w obrazie „Jutrzenka” maluje cztery młode
kobiety, które od pasa w dół są pniami drzew, a w sztokholmskim
Muzeum Sztuki Nowoczwsnej można obejrzeć człowieka-roślinę Maxa
Ernsta.
O tych aniołach i diabłach,
złośliwych demonach i dobrotliwych geniuszach, o tych olbrzymach i
karłach, smokach ziejących ogniem i uskrzydlonych rumakach, o
gadających drzewach powiada badacz tematu, Heinz Mode, że „zawsze są
w nich rozpoznawalne człowiecze elementy”. W rysunkach Szyszki są
one zawsze na pierwszym planie, stanowią niepodważalną wartość
fantazyjnej narracji bardzo osobistej i autentycznej. Satsfakcja
płynąca z oglądania miniatur rysownika polega również na tym, że są
to wizje poddane dyscyplinie formalnej, a więc jest to obcowanie z
kategorią sztuki pochopnie odesłaną do lamusa przez niegdysiejszą
awangardę.
Andrzej Koziara
|